poniedziałek, 19 grudnia 2016

Gościnne występy: 1001 albumów muzycznych Historia muzyki rozrywkowej (recenzja)



Próżno szukać podobnych książek na naszym rynku. „1001 albumów” to potężna cegła, która zbiera 1001 najlepszych zdaniem zespołu autorów albumowych dokonań w zakresie muzyki rozrywkowej. Ktoś kiedyś powiedział, że pełen obiektywizm w przypadku słowa pisanego nigdy nie będzie możliwy i w tego typu publikacjach sprawa po prostu musi przedstawiać się podobnie. Listy najważniejszych dokonań zawsze będą wywoływać kontrowersje, szczególnie w gronie zagorzałych fanów każdego z zespołów. Nie inaczej jest w przypadku „1001 albumów”.
 
Przekładamy zatem kolejne kartki i odbywamy około miesięczną podróż. Nic nie jest ważne, liczy się tylko najlepsza muzyka. Oczywiście raczej ta gdzieś kiedyś zasłyszana, nie znajdziemy tutaj głębokiej alternatywy, chociaż muzyka trudniejsza w odbiorze pojawia się często. Słowem: są to albumy cenione przez krytykę, ale i często słuchane i kupowane (oznacza to, że najlepsze?). Począwszy od lat 50. aż do roku 2010. Jest cały kalejdoskop dźwięków: od popu, poprzez muzykę elektroniczną i cięższe brzmienia, na rocku alternatywnym skończywszy. Brakuje składanek, muzyki filmowej (z małymi wyjątkami) oraz poważnej, wszak jest to kompendium szeroko pojętej muzyki rozrywkowej w wydaniu albumowym.  

Nie dziwota więc, że pierwsza styczność z książką przyprawia fana dobrej strony muzyki o palpitacje serca, szczególnie jeśli czytelnik odkrywa (a odkryje!) kolejne ze swoich ulubionych płyt na szerokiej liście. Klasyków będą setki.  

Nawet jeśli uwielbiamy jakąś książkę lub film, raczej ni zdarza nam się przeczytać ich lub obejrzeć więcej niż trzy, cztery razy. Płyty zostają z nami przez miesiące, często nawet lata. Słuchamy ich setki, jeśli nie tysiące razy – pisze we wstępie założyciel magazynu „Rolling Stone”, Michael Lydon i trudno się z nim nie zgodzić.

 Każdej ważniejszej według autorów płycie poświęcona jest osobna strona. Te mniej ważne, ale cały czas jakże istotne - inaczej nie trafiłyby przecież na tę poczesną listę - przedstawione są w formie mini recenzji. Tekstom towarzyszą okładki albumów, a niektórym również kolorowe, całostronnicowe zdjęcia.


Powiedzmy sobie szczerze – na świecie od lat trwa supremacja artystów anglosaskich, a język angielski jest językiem wiodącym w światowej popkulturze. Taka sytuacja nie powinna się szybko zmienić (a może nie zmieni się już nigdy?). Dlatego też próżno szukać tutaj wielu nie śpiewających w języku Szekspira artystów, o polskich nawet nie marząc. Swoją drogą, ciekawe, czy kiedykolwiek powstanie zestawienie o podobnej objętości i zasadzie tworzenia, dotyczące rynku znad Wisły (nie mam tutaj na myśli książek pokroju encyklopedii polskiego rocka, ale całe muzyczne spektrum półwiecza).


Największe kontrowersje wywołuje zatem samo zestawienie. Kogo się pomija, a komu oddaje palmę pierwszeństwa. Zastanawia mnogość albumów niektórych zespołów (nie odbierając im oczywiście ich wielkości). Dlaczego The Rolling Stones mają aż sześciu swoich reprezentantów, a Pink Floyd i Radiohead tylko czterech (jest na przykład przełomowy „Kid A”, ale nie ma prawie równie dobrego „Amnesiaca”). Pytanie retoryczne. Taki przywilej autorów, przywilejem piszącego te słowa jest możliwość nie zgodzenia się z brakiem kilku ważnych płyt na liście najlepszych dokonań wszechczasów. Na tym przecież polega demokratyczna wolność wypowiedzi. Niżej podpisany nie potrafi sobie wyobrazić na przykład, jak w takim gronie zabraknąć mogło evergreenów popularnej, a zarazem bardzo wartościowej muzyki, pokroju „Mezzanine” Massive Attack. Brak takich pozycji to strzał w stopę, o czym pewnie pomyśli wielu, czytając tę wyjątkową księgę. Garstka znających się na rzeczy ludzi nie powinna cechować się przecież taką ignorancją, nawet jeśli prezentuje stricte subiektywne podejście. Każdy zresztą znajdzie swoje własne braki, moje pierwsze z brzegu to na przykład: Placebo „Without You I’m Nothing”, Nine Inch Nails „The Fragile”, Kasabian „West Ryder Pauper Lunatic Asylum”, Sigur Ros „( )”, Tool „Lateralus”, Blur „Think Tank”, Muse „Black Holes and Revelations”. Listę nieobecności można mnożyć bez końca, a każda będzie przecież inna. A jeśli już o brakach mowa, czy nie powinno się bardziej rozwinąć sekcji lat dwutysięcznych? Dysproporcja lat 50., 60., 70. i tych późniejszych naprawdę rzuca się w oczy. Ostatniemu okresowi poświęcono raptem około 100 stron. Za mało. Halo, drodzy recenzenci odpowiedzialni za aktualizację książki, najnowsza historia słyszała o naprawdę wielu wyjątkowych albumach, nie samą klasyką człowiek żyje. Muzyka cały czas ewoluuje, czerpie z najlepszych pomysłów i dzięki temu ma się dobrze.


Całość czyta się nieźle, a przyjemności z lektury nie umiejszają zbytnio pojawiające się raz po raz literówki oraz bardzo okazjonalne błędy składniowe i kalki językowe, od których przecież trudno uciec w „kobyłach” takiej objętości. Praca tłumaczeniowa jest pracą mrówczą, szczególnie przeglądając blisko tysiąc stron, i nawet redaktorska „zasada drugiego” oka czasami może nie przynieść idealnego rezultatu. Przydałaby się również lista do odhaczania „przerobionego” materiału, dostępna na przykład w przypadku „1001 filmów”. Mała rzecz, a cieszy i dopinguje, aby zgłębiać swoją wiedzę, by potem czerpać radość z odkrywania kolejnych ważnych, nieznanych dotąd płyt wszechczasów.


Pomijając wspomniane niedociągnięcia wynikające również z subiektywnego podejścia piszącego te słowa (nie istnieje pełen obiektywizm!), książka ta jest prawdziwą ucztą, prawdziwym skarbem dla miłośników dobrej i wartościowej muzyki. Nie ma chyba na polskim rynku podobnej pozycji, która w jednym miejscu zbierałaby takie mrowie świetnych muzyków, zapewniała tyle ciekawostek, zachęcała do odkrycia tylu wybitnych albumów. Ostateczny werdykt? „1001 albumów” należy ocenić pozytywnie. Co tu dużo mówić, po męczącej bądź co bądź ze względu na liczbę stron i ogrom informacji lekturze, cały czas nie mija ochota na więcej treści, a w popkulturowej kolejce czekają już przecież chociażby „1001 filmów” i „1001 książek” również wydane przez Elipsę.


Autor: Przemysław Drożdż

Notka o autorze:

Od lat szczerze oddany (nie tylko) popkulturze praktycznie wszelakiej postaci, publikujący w źródłach papierowych i elektronicznych. Z dokonań dziennikarskich wymienić należy (kolejność przypadkowa i niezobowiązujaca) publikacje zamieszczane na portalach Stopklatka.pl, Nuta.pl, Szósty-Gracz.pl, kwartalniku "Jama" oraz miesięczniku „MVP Basketball Magazyn”.

Ps. Jeżeli i Wy chcielibyście publikować recenzje, felietony, opowiadania, to łamy Bloga (nie)śmiertelnie poważnego są dla Was. Zachęcam gorąco do nadsyłania tekstów na tematy społeczno - kulturowe, oraz wszelkiego rodzaju opowiadań, esejów, felietonów itp.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz